Urlopy.
Czyli jak nie zwariować, jeśli jest się perfekcyjnym pracownikiem i szlag człowieka trafia na myśl o liczbie dni wolnych od pracy większej niż... dwa.
Kiedyś wydawało mi się absurdem to, że można się nudzić. W ogóle, kiedykolwiek. I prawdę mówiąc do dzisiaj nie umiem się nudzić, bo nudą nazywam odpoczynek, a odpoczynek nudny nie jest. Ale schemat dnia, utarte rytuały codzienności dają - przynajmniej mnie - ryzy, w których się dyscyplinuję i przy nich trwam. Niestety - bądź stety - dyscyplinę przenoszę na dni wolne. A jednak tę swoją dyscyplinę uważam za lepszą od rozlazłej nerwowości, która każe człowiekowi bez przerwy coś robić, tworzyć, wymyślać... żeby pozornie być 'w ruchu'. Człowiek dostaje kręćka na urlopie i nawet lista zadań do zrobienia, która układana była z myślą "jak będę miał wolne, to się tym zajmę", znacznie traci na atrakcyjności, jeśli znajduje się nagle czas do jej wykonania.
Można wypić kilka kaw więcej. Kilka kaw więcej w spokoju, szczególnie niskociśnieniowiec - taki jak ja - może jej pić do woli. Można coś upiec, np. kolejną szarlotkę, żeby inni domownicy, którzy za nią przepadają mogli zająć czymś czas i ręce w trakcie urlopu.
Można bawić się w obiady i picować każdy plasterek cukinii obsmażając go równiutko z każdej strony i zastanawiać się, czy nie postawić także na sztorc.
Można się pozachwycać prezentem. Kubkiem z Hello Kitty ♥
I zjeść czekoladkę!
Pilnując w międzyczasie robotników, którzy remontują balkony trzeci miesiąc; mając rękę na 'politycznym' pulsie (jak dobrze, że kończą się wakacje i wreszcie coś się zacznie dziać!:) )...
Ci, którzy oglądali "Czterdziestolatka" doskonale będą pamiętać odcinek, kiedy Stefan Karwowski miał odpoczywać. I będą pamiętali, jak go nerw nosił z tego powodu...
*
Love! ♥